351 Obserwatorzy
5 Obserwuję
Tala

Ogrody wyobraźni

Przeznaczenie można zmienić!  

Nieskończoność - Sherrilyn Kenyon, Anna Błasiak

Przeznaczenie inaczej los, dola, fatum, fortuna i nieuchronna przyszłość. Innymi słowy, mówiąc coś, czego nie da się zmienić, ponieważ jest z góry narzucone. Każdy człowiek może jednak starać się ją kształtować za pomocą różnorodnych uczynków: zarówno tych dobrych, jak i złych.

 

Nick Gautier to zwykły czternastolatek, który ma niebywałą tendencję do wpadania w nie lada tarapaty. Nie ważne, czy to w szkole, czy na ulicy. Zawsze, gdy coś się zaczyna dziać, Nick szybko ląduje w samym środku afery. Jednak nigdy nie przypuszczał, że kłopoty w szkole mogą spowodować taki ciąg zdarzeń, w czasie których będzie musiał zweryfikować całą swoją wiedzę. Ponownie zastanowić się co tak naprawdę może istnieć, a co nie. No, a przede wszystkim będzie musiał zdecydować, komu powinien zaufać… Zwłaszcza że osób walczących o niego jest naprawdę gro, co nie znaczy, że każdy z nich ma odpowiednie intencje…

 

Sherrilyn Kenyon jest już znana polskim czytelnikom i trzeba przyznać, że zaskarbiła sobie sympatię sporej ich liczby: zwłaszcza kobiecej części (w tym również mnie). Wszystko to dzięki kilku tomom serii Mroczny Łowca, które zostały wydane w naszym kraju przez wydawnictwo Mag. Nieskończoność otwiera jednak zupełnie inną serię, która co prawda nie dotyczy bezpośrednio mrocznych łowców, ale rozgrywa się w tym samym uniwersum. No i przede wszystkim jej główną grupą odbiorczą jest młodzież. Powieść ta jest tomem otwierającym Kroniki Nicka.

 

Kenyon dała się poznać jako naprawdę świetna twórczyni historii paranormal romance, która potrafi doskonale przykuć uwagę czytelnika już na początku, a co najważniejsze wie jak ten stan utrzymać do ostatniej strony. Wszystko dzięki świetnie przemyślanej fabule. Widać, że autorka miała na nią pomysł i starała się wykonać go w stu procentach. Dodatkowym atutem są tutaj sytuacje, w hurtowych ilościach, od których na twarzy pojawia się szeroki uśmiech, a chwilami nawet niekontrolowane wybuchy radości. Oczywiście nie brakuje również takich, które przyprawiają o ciarki na plecach. Kolejnym niezaprzeczalnym atutem Nieskończoności jest to, że pisarka wplotła w fabułę także postacie już dosyć dobrze znane. Dzięki temu po raz kolejny można się spotkać z Kyrianem z Tracji lub też samym Acheronem.

 

Właśnie, jeżeli już jesteśmy przy temacie lekkiego przemieszania się serii. Jestem naprawdę pod sporym wrażeniem jak sprawnie i łatwo poszło autorce dostosowanie dość brutalnego świata mrocznych łowców do perspektywy młodego czytelnika. Nadal możemy „pływać” w tajemnicach, czy to dotyczących samych bohaterów, czy też działań takich, a nie innych „organizacji”, i starać się odnaleźć ich rozwiązania. Ciągle mamy styczność z atakami istot nie z tego świata (zarówno daimonów, mortenów, czy też zombie). Tym razem jednak wszystko zostało „ubrane” w ciut mniej mroczny klimat. Taki, który wywołuje wspominane wcześniej ciarki, ale nie przeraża zbyt mocno.

 

Tempo akcji jest dosyć zmienne, ale z całą pewnością nie brak w tym dynamizmu. Kenyon co rusz zaskakuje nas niespodziewanymi zwrotami akcji najczęściej, wtedy kiedy w wyobraźni tworzy się już zupełnie inny scenariusz. Dlatego nim zabierzecie się za lekturę tejże książki, należy pamiętać, że tu nie można być niczego zbyt pewnym. Zwłaszcza że gdy na jaw wychodzą coraz to nowsze fakt, cała historia zaczyna jawić się w zupełnie innych barwach, a rozpalona tym ciekawość, nie daje się ujarzmić jeszcze długo po odłożeniu skończonej książki.

 

Nie mogę również nie wspomnieć o protagoniście. Nick jest bohaterem dość złożonym, który wywołuje w czytelniku masę sprzecznych emocji: z jednej strony się go uwielbia, aby w następnej znienawidzić. Potrafi zauroczyć i sprawić, że ma ochotę się go bronić z powodu jego naiwności, przez którą ciągle pakuje się w coraz to nowsze tarapaty, aby zaraz potem mieć ochotę zdzielić go raz, a porządnie za głupotę i ślepe podążanie za ludźmi, którzy wcześniej nim pomiatali. Często można też zapomnieć, że Nick ma jedynie czternaście lat. Bardzo często jego zachowania lub wypowiedzi wskazują na coś zupełnie innego. Na szczęście w niczym to nie przeszkadza, a przede wszystkim, gdy bierze się pod uwagę przeszłość chłopaka i fakt, że wychowuje się w dość ciężkich warunkach, mając tylko matkę (bo cała rodzina się od niej odwróciła, kiedy była w ciąży), to wcale nie wypada to sztucznie. Jedyne, do czego mogę się przyczepić i na spokojnie określić mianem „naciągania” bądź też właśnie sztuczności, jest fakt, że protagonista tak szybko i bez żadnych problemów zaakceptował istnienie duchów, zombie, wilkołaków, demonów i innych takich. W jednej chwili były to dla niego zwykłe głupoty i wyimaginowane historyjki znajomych (np. Bubby i Marka), aby zaraz potem od razu przestawić się na myślenie, że to jednak prawda i skwitować to jedynie zwykłym wzruszeniem ramion. Niestety do samego końca powieści, nie dało rady zapomnieć o tej „wpadce” (bo inaczej nie można tego określić) Kenyon.

 

Mimo wszystko, Nieskończoność to fajna i wciągająca lektura, której zakończenie, będące istnym apogeum wydarzeń oraz niespodzianek sprawiło, że tym bardziej nie mogę się doczekać, kiedy sięgnę po dalsze tomy. Moja ciekawość względem dalszych przygód Nicka i tego, w którą stronę rozwinie się wątek z Adarianem – ojcem chłopaka, jest ciągle na tak samo wysokim poziomie, jak w momencie przeczytania ostatniego zdania w tej powieści. Dlatego zachęcam, przede wszystkim fanów twórczości Sherrilyn Kenyon, ale także i wszystkich innych, którzy lubią tego typu historie, aby sięgnęli po te powieść, bo warto. Polecam.

Źródło materiału: http://gardensofimagination.blogspot.com/2015/03/nieskonczonosc-sherrilyn-kenyon.html

Lot sowy

Lot sowy - Mercedes Lackey, Larry Dixon

 Tajemnicza okładka, od której ciężko oderwać wzrok… Interesujący blurb… Wysokie oceny na Goodreads… Pozytywne recenzje innych powieści, jakie wyszły spod palcy autorów… Intrygujący tytuł trylogii… i całego uniwersum… To były główne czynniki, przez które moja ochota na zapoznanie się z Lotem sowy, rosła z każdym dniem. Jak to jednak naprawdę wyszło? Zaraz się przekonacie.

 

Darian terminuje u miejscowego czarodzieja. Nie jest to jednak zajęcie, którym chciałby się zajmować. Chłopak wolałby bowiem tak jak jego rodzice, zajmować się myślistwem. Łapać niesamowite stworzenia z lasu Pelagirskiego dla ich skór, za które mógłby dostawać spore kwoty pieniędzy. Niestety możliwość nauki tego fachu została mu odebrana wraz ze śmiercią rodziców, którzy z tego się utrzymywali. Po ich zaginięciu, Darianem zajęła się cała społeczność Zagajniki Errolda. To oni zadecydowali u kogo chłopak ma pobierać nauki. Mało tego, na każdym kroku starają się oczernić jego rodziców. Niestety to wraz z ciągłym strofowaniem chłopaka odnosi zupełnie odwrotny skutek. Darian często się buntuje i wymiguje od powierzonych zadań oraz nauki. Podczas odbywania kary za jeden z takich wyskoków dochodzi do napaści na Zagajnik. Chłopak na rozkaz Justyna ucieka do lasu, w którym żyją Jastrzębi bracia. Kto zaatakował wioskę? W jakim celu to zrobił? Co się stanie z Darianem?

 

Mercedes Lackey i Larry Dixon to amerykańscy pisarze, którzy duet tworzą nie tylko w pracy, ale i także w życiu prywatnym. Razem zaczęli tworzyć jeden z najobszerniejszych cykli fantastycznych, jakie się do tej pory pojawiły – Kroniki Valdemaru. Trylogia Sowiego Maga, ze swoim pierwszym tomem noszącym tytuł Lot sowy, jest jego częścią.

 

Przyznam, że byłam naprawdę zaintrygowana, kiedy brałam książkę do ręki. Wszystko z powodu blurbu, który niczego nie zdradza, a także okładki, która wręcz mnie hipnotyzowała. Dlatego z tym większym zapałem zabierałam się za lekturę. Niestety już na początku mój zapał został dość mocno ostudzony. Wszystko z powodu samego początku, przez który dość ciężko jest przebrnąć, ponieważ czytamy przede wszystkim o ciągłych żalach i złościach Dariana wobec mieszkańców jego wioski i ogólnie do całego świata, bo jego życie nie potoczyło się tak, jakby sobie tego życzył.

 

Właśnie, jeżeli jesteśmy już przy protagoniście. Chłopak jest raczej bohaterem, którego ciężko polubić. Ja rozumiem, że stracił rodziców w młodym wieku, a ludzie z wioski nie dają mu możliwości na żałobę po nich, a co za tym idzie ma prawo zachowywać się tak jak to ciągle robi. No ale ile razy można czytać w kółko o jednym i tym samym? To jego ciągłe wściekanie się bez powodu, wyżywanie na jedynej osobie, która nie starała się go traktować jak nastoletniego przestępcy, niewywiązywanie się ze swoich obowiązków, a przede wszystkim ciągłe użalanie się nad sobą, doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Często, gęsto miałam ochotę albo sama walić głową w ścianę ze złości lub raz po raz zdzielić Dariana trzymaną w rękach książką. Trzeba Wam wiedzieć, że nie zdarzył mi się to od czasów Gena z Polowania Andrew Fukudy.

 

Na szczęście to jedyne minusy, choć dość istotne, jakie znalazłam w powieści, a na które w końcu przestałam zwracać uwagę, kiedy na pierwszy plan wysunęły się opisy miejsca akcji. Muszę przyznać, że świat Valdenmaru jest naprawdę zachwycający, chociaż dane mi było poznać jedynie niewielką jego część. Różnorodność istot magicznych, jakie możemy spotkać (np. gryfy lub dyheli), legendy, ukształtowanie, polityka, to wszystko zostało doskonale przemyślane i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach.

 

Fabuła, choć początek jest dość ciężki, z czasem mocno wciąga. Autorzy mieli na nią naprawdę fajny pomysł i trzeba przyznać, iż w dużej mierze udało im się wykonać go i przekazać praktycznie w pełni. Na to naprawdę nie można narzekać, zwłaszcza kiedy weźmie się pod uwagę fakt, że jest to pierwszy tom trylogii, którego głównym zadaniem jest wprowadzenie czytelnika nie tylko w historię Dariana, ale także jako takie zaznajomienie ze światem, w jakim żyje protagonista. Dlatego tym bardziej byłam zachwycona momentami, w których Lackey i Dixon wtrącali w fabułę fragmenty historii Valdenmaru oraz lasu, jaki otacza osadę, w jakiej mieszka Darian.

 

Lot sowy budzi we mnie naprawdę mieszane uczucia. Z jednej strony wkurzający bohater i ciężko do przebrnięcia początek jakoś nie nastrajają do ponownego sięgnięcia po dalsze części tej trylogii. Z drugiej – cudownie rozbudowany świat pełen magii i niespotykanych istot, zarówno tych dobrych, jak i tych najbardziej mrocznych, sprawia, że czuję ogromny niedosyt i nie mogę się doczekać, kiedy będzie mi dane dalej go zgłębiać. U mnie ta druga strona bierze jednak górę, dlatego z chęcią sięgnę po dalsze losy Dariana. Być może wszystko się rozwinie i lektura stanie się większą przyjemnością. Was natomiast zachęcam do samodzielnego rozważenia, czy chcecie na własnej skórze przekonać się, jak odbierzecie opowieść zamkniętą na kartach Lotu sowy.

 

Źródło materiału: http://gardensofimagination.blogspot.com/2015/03/lot-sowy-mercedes-lackley-i-larry-dixon.html

Wyprawa skrytobójcy

Wyprawa skrytobójcy - Robin Hobb, Agnieszka Ciepłowska

!!! UWAGA! MOŻLIWE SPOJLERY Z POPRZEDNIEGO TOMU! KTO NIE CZYTAŁ, PROSZONY JEST O POMINIĘCIE PIERWSZEGO AKAPITU! !!!

 

Wszyscy już wiedzą, że Bastard posługuje się Rozumieniem i uważają go z tego powodu za kogoś, kogo należy unikać. Ba! Wręcz nawet zabijać. Tylko że mają go też za zmarłego. Po części tak było, młody mężczyzna, a właściwie to tylko jego ciało zmarło w lochach księcia Władczego. Duch, dzięki umiejętności tak znienawidzonej przez innych ludzi, przeniósł się w ciało swego zwierzęcego towarzysza. Wybudzony przez Brusa i Ciernia, nie tylko się kuruje i przypomina sobie jak to być człowiekiem. W jego głowie zaczyna się także powoli krystalizować plan jak zemścić się na osobie, która pozbawiła go wszystkiego i na dokładkę obarczyła także swoimi zbrodniami.

 

Wszystko może poszłoby i w dobrym kierunku, chociaż Bastard był na najlepszej drodze do utracenia nowo odzyskanego życia (tym razem na dobre), gdyby nie mentalny rozkaz króla Szczerego, który za pomocą Moc kazał swemu bratankowi, aby go odnalazł jak najszybciej. Tak wezwany, Bastard wraz ze Ślepunem, wyruszają w długą i ciężką drogę. Co ich spotka po drodze? Czy dotrą do celu? Jaki finał będzie miała ta historia?

 

Wyprawa skrytobójcy to już trzeci i zarazem ostatni tom trylogii Skrytobójca autorstwa Robin Hobb, gdzie czytelnikom dane było poznać historię życia młodego bękarta książęcego, przyuczonego do roli królewskiego skrytobójcy. Nie jest to jednak jednoznaczne z całkowitym rozstaniem się z ta postacią. Jest jeszcze bowiem trylogia Złotoskórego, gdzie poznajemy dalsze życie obecnego protagonisty, ale piętnaście lat później. O tym jednak innym razem.

 

Wracając do Wyprawy skrytobójcy… Pomimo iż jest to moje trzecie spotkanie z twórczością Hobb, a co za tym idzie, powinnam jako tako orientować się w tym, czy wszelkie obawy mają jakiekolwiek uzasadnienie, to i tak nie potrafiłam się ich wyzbyć. W głównej mierze chodziło o objętość tej części trylogii. Jest to bowiem najobszerniejszy tom i muszę przyznać, że trochę mnie to przerażało, ponieważ obawiałam się, czy autorka czasem nie rozwlekła zbyt mocno całej fabuły. Ta! I ciekawe co jeszcze! Nie wzięłam pod uwagę tego, jak bardzo Hobb potrafi mnie wciągnąć do swojego świata, a jak wiadomo, wtedy wszystko inne przestaje mieć znaczenie. Ważna jest fabuła zamknięta na kartach powieści, które nota bene: dosłownie przelatywały mi przez ręce. Historią Bastarda, ponownie, wręcz zachłysnęłam się od samego początku, a co się z tym wiąże – nawet najmniejsze próby odłożenia jej na bok z powodów niecierpiących zwłoki, było wręcz niemożliwe.

 

Robin Hobb, już nie pierwszy raz, spokojnie i systematycznie wprowadza nas przez kolejne sytuacje które, chociaż na to nie wyglądają, będą miały spory wpływ na dalszy rozwój wydarzeń. Fakt, wszystko to zostało „ubrane” w mało dynamiczne tempo akcji, ale niech ten fakt nikogo nie zwiedzie. W tej historii nie ma miejsca na żadną nudę. Zwłaszcza że autorka potrafi dość mocno zaskoczyć i to w najmniej odpowiednich do tego momentach. Bez ustanku wprowadza kolejne tajemnice, w miejsce tych, które znalazły swoje rozwiązanie dosłownie chwile wcześniej. Co się tyczy tego ostatniego, bardzo często było tak, że sama (na podstawie wcześniejszych informacji) wyobrażałam sobie zupełnie inne zakończenia wątków niż te, jakie serwowała autorka. Być może właśnie dlatego, nie raz, nie dwa byłam zmuszona do mentalnego zbierania szczęki z podłogi. Chociaż muszę zaznaczyć, że pisarce nie udało się również wyeliminować całkowicie przewidywalności. Nie ma to jednak większego wpływu na całościowy odbiór historii, bo co ma zaledwie kilkanaście akapitów do ponad 990 stron całości.

 

Wyprawa skrytobójcy to nie tylko doskonałe zakończenie historii stanowi także jej dopełnienie, które ukazuje wszystko w zupełnie innym świetle. Dopiero patrząc przez pryzmat całej trylogii, widać jak wiele pracy Hobb włożyła zarówno w tworzenia tej opowieści oraz całej otoczki, jaka się na nią składa (świat i jego legendy). Gorąco zachęcam do tego, aby zapoznać się ze wszystkim częściami Skrytobójcy. Zwłaszcza wielbicieli fantastyki: dla nich to pozycja wręcz obowiązkowa.

Źródło materiału: http://gardensofimagination.blogspot.com/2015/03/wyprawa-skrytobojcy-robin-hobb.html

Coś do ocalenia

Cos do ocalenia - Cora Carmack

Z twórczością, a przynajmniej z niewielkim jej kawałkiem, Cory Camack miałam możliwość zaznajomić się w trakcie lektury Coś do ukrycia i muszę przyznać, że od razu dałam się podejść. Autorka niezaprzeczalnie podbiła moje serce. Tak więc nie trudno się domyślić, że po każdą kolejną jej książkę będę sięgała z ogromną przyjemnością i równie wielką niecierpliwością. Doskonałym tego przykładem jest Coś do ocalenia — trzeci i ostatni tom trylogii Coś do stracenia, jak tylko dostałam ją w swoje ręce, od razu zabrałam się za lekturę i po raz kolejny dałam się pochłonąć… ale zacznijmy od początku.

 

Kelsey Summers ma dość swoje życia. Jest zmęczona ciągłą walką z apodyktycznym ojcem, który za cel postawił sobie zaplanowanie całego jej życia. Dlatego dziewczyna zaraz po ukończeniu college’u postanawia uciec od problemów i wyrusza w podróż po krajach Europy. Jej głównym celem jest zapomnienie o wszelkich troskach, ciągła i szalona zabawa mocno zakrapiana alkoholem i od czasu do czasu przystojni partnerzy na jedną noc. Tylko na jak długo taki styl życia pomoże zapomnieć?

 

Wszystko zaczyna się jednak zmieniać, kiedy Kelsey przypadkowo poznaje Jacksona Hunta. Między tą dwójką pojawia się mocne przyciąganie i wszechogarniająca chemia pożądania. Porywają się więc na szalony plan i wspólnie wyruszają w dalszą podróż, która na zawsze może odmienić ich serca i życie. Tylko że przeszłość nigdy nie odpuszcza, a wspomnienia uderzają w najmniej spodziewanym momencie. W jakim kierunku wszystko się potoczy? Jakie sekrety skrywają oboje?

 

Muszę powiedzieć, że w moim mniemaniu lektura Coś do ukrycia postawiła poprzeczkę naprawdę wysoko. Trochę się więc obawiałam, czy kolejna powieść dotycząca zupełnie innej pary bohaterów tego nie zepsuje. Szybko jednak została wyprowadzona z błędnego myślenia.

Powieść wciąga od samego początku, kiedy to autorka zwraca uwagę czytelnika na zupełnie inny charakter historii Kelsey niż te poprzednie dotyczące Bliss czy choćby Cade’a. Znajdziemy tutaj dużo więcej podtekstów i pikantniejszych scen, a co za tym idzie, cały klimat książki jest bardziej… hmm… seksowny (chociaż nie do końca akurat to słowo mi pasuje).

 

Zarówno Kelsey, jak i Jackson są naprawdę wyraziści i do bólu realni. Każde z nich niesie własny bagaż nienajlepszych doświadczeń z przeszłości i na swoje sposoby starają się, aby sobie z nimi poradzić. Innymi słowy, mówiąc: kolejny raz Carmack należą się wielkie brawa z kreację bohaterów. Autorka po raz kolejny zestawiła ze sobą dwa zupełnie inne charaktery, udowadniając tym samym, że czasem przeciwieństwa dość mocno się przyciągają. Ta dwójka jest niczym ogień i woda mimo to, od samego początku czuć pomiędzy nimi niesamowite przyciąganie.

 

Fabuła jest może i w dużej mierze przewidywalna, bo przecież nie trudno się domyślić, że Kelsey i Hunt będą starali się stworzyć jakiś tam związek. Łatwo też od razu odgadnąć, jaką rolę autorka przypisała męskiemu pierwiastkowi protagonistów. Nie umniejsza to jednak frajdy z lektury, zwłaszcza że wszystkie braki nadrobione są dzięki doskonałym opisom wszystkich emocji i uczuć, jakie targały dwójką głównych bohaterów.

 

Dzięki lekturze Coś do ukrycia pokochałam styl autorki, a po zapoznaniu się z Coś do ocalenia mogę spokojnie powiedzieć, że całkowicie przepadłam. Teraz z całą pewnością każdą książkę Carmack będę brała w ciemno. Wam – gorąco polecam!

Źródło materiału: http://gardensofimagination.blogspot.com/2015/03/cos-do-ocalenia-cora-carmack.html

Historie z życia wzięte...

Kroniki Bane'a - Johnson Maureen,  Res-Brennan Sarah Clare Cassandra

Magnus Bane. Wielki Czarownik Brooklynu. Któżby go nie znał. Szczególnie jeżeli miał okazję zapoznać się z Darami anioła lub Diabelskimi maszynami. Jest to tak znana postać, jak sama autorka, która nie tylko stworzyła wcześniej wspominane serie, ale także powołała wszystkie te cudowne postacie, w tym także jegomościa.

 

Pisarka naprawdę przeszła samą siebie, tworząc tak niezwykłą i nietuzinkowa osobowość, jaką wyróżnia się wspominana na początku persona. Częściowo, jego ekstrawagancki styl mogliśmy poznać już w Diabelskich maszynach, chociaż nie było tam tego aż tak dużo. Dopiero Dary anioła dały lepszy wgląd zarówno w jego życie, jak i upodobania w wielu płaszczyznach życia, a co za tym idzie sprawiło, iż wielu czytelników zaczęła fascynować, postać Magnusa. Zresztą, nie ma w tym nic dziwnego. To bohater, którego po prostu nie sposób nie polubić.

 

Kroniki Bane’a to zbiór opowiadań o tych najważniejszych wydarzeniach z życia czarownika, które miały wpływ na to, jaki jest i jak postrzega życie oraz Nocnych Łowców. Dzięki nim po raz kolejny będziemy mogli spotkać się z ukochanymi bohaterami, a także poznać pewne wydarzenia z ich życia, w których Magnus miał spory udział. Chociażby wizyta matki Clary, która nie chciała, aby córka znała swoje dziedzictwo lub co łączy Raphaela z czarownikiem i wielu wielu innych.

 

Cassandry Clare nie trzeba przedstawiać, jednak tym razem autorka nie pracowała sama. W tworzeniu opowiadań o życiu Magnusa pomagały jej dwie koleżanki po fachu: Sarah Rees Brennan oraz Maureen Johnson. Obie Panie mają już dość pokaźny dorobek literacki na swoim koncie. Pierwsza z nich tworzy głównie historie z gatunku fantasy, natomiast specjalnością drugiej są opowieści new adult. Wszystkie trzy Panie łączy to, że za docelową grupę odbiorczą swoich czytelników wybrały młodzież.

 

Przyznam szczerze, od początku byłam dość sceptycznie nastawiona do tego pomysłu. Jak dla mnie Clare radzi sobie idealnie z tworzeniem nowych historii. Jej styl nie wymaga żadnych ulepszeń, a już na pewno niewtrącania i łączenia go z zupełnie innym. Przecież na świecie nie ma dwóch takich samych osób, więc co tu dopiero mówić o dwóch, a nawet trzech pisarkach, które pisałby, może nie identycznie, ale dość podobnie. Właśnie z tego powodu narodziły się moje obawy, iż w trakcie lektury będą powstawały małe „zgrzyty”. No dobra. Może moje obawy okazały się ciut na wyrost, każde opowiadanie wciąga od początku do końca, to jednak nadal wolałabym, aby autorka sama pisała każdą historyjkę. Mam wrażenie, że wszystko mogłoby wyglądać wtedy bardziej ekscytująco. W końcu to ona sama powołała do życia wszystkie te postacie i wykreowała od podstaw zarówno świat Nocnych łowców jak i podziemnych.

 

O bohaterach w sumie nie ma potrzeby pisać, bo każdy, kto zna powieści z uniwersum Nocnych Łowców, doskonale zna większość z nich: Will, Camille, Raphael, Tessa, Jem, Alec i inni. Fakt, możemy poznać, chociaż dość ogólnikowo, kilka zupełnie nowych: Jamesa Herondale (syn Willa i Tessy) lub Grace Blackthorne (adoptowana córka Tatiany), a także spotkać tych, których rola w poprzednich powieściach była minimalna: ojciec Willa, Tatiana Blackthorne z domu Lightwood (córka Benedicta – tego wielkiego robala :P).

 

Kroniki Bane’a są naprawdę fajnym i miłym dopełnieniem lub uzupełnieniem (jak kto woli) świata Nocnych łowców. Z całą pewnością fani zarówno trylogii Diabelskie maszyny, jak i serii Dary anioła, będą z niej zadowoleni. Polecam!

Sabriel - Garth Nix

Sabriel - Garth Nix

Nekromanta to człowiek, który za pomocą magii (zwanej nekromancją) przyzywa cienie zmarłych, aby wyjaśnić jakieś niedokończone sprawy, lub do własnych potrzeb — jako sługi. W literaturze fantastycznej są to najczęściej postacie ożywiający zwłoki lub ludzkie szczątki. Jednak Garth Nix postanowił odejść od tego schematu i powołał nekromantę – Abhorsena, który stoi na straży Życia. Jego zadaniem jest odesłanie wszystkich demonów, dusz zmarłych i wytworów Wolnej Magii za ostatnią bramę śmierci, skąd nie będą mieli możliwości powrócić. Jak? Po co? I… Dlaczego? Aby tego się dowiedzieć, trzeba zajrzeć do pierwszego tomu – Sabriel, serii Stare Królestwo.

 

Sabriel prowadzi życie, jak przystało na nastolatkę. Uczęszcza do szkoły dla dobrze urodzonych panien i mieszka w tamtejszym internacie. To jednak tylko pozorny spokój, ponieważ dziewczyna jest córką Abhorsena – legendarnego wielkiego maga i nekromanty Starego Królestwa. Właśnie tam dziewczyna musi się udać, kiedy dostaje niespodziewaną wiadomość od ojca, który znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie. Dlatego Sabriel musi przejąć jego obowiązki nekromanty i jednocześnie ruszyć mu na pomoc. Nim jednak postanowi jak tego dokonać, musi odnaleźć rodzinny dom, w którym była zaledwie parę razy, a do tego miała wtedy zaledwie kilka lat. Tam znajdzie pierwszego pozornego sprzymierzeńca w swojej krucjacie: gadającego kota Moggeta. Jednak nie jest on tym, na co wygląda.

 

Oboje wyruszają w niebezpieczną podróż na krańce Starego Królestwa. Będą musieli pokonać mnóstwo niebezpieczeństw i ze wszystkich sił starać się uciec przed pogonią… Być może pomoże im w tym kolejny kompan, który niespodziewanie do nich dołączy – królewski gwardzista Touchstone. Czy im się powiedzie? Z kim będą musieli się zmierzyć?

 

Garth Nix to australijski pisarz fantasy, który tworzy przede wszystkim dla młodzieży. Międzynarodowy rozgłos zyskał dopiero dzięki serii Stare Królestwo. Nim jednak zajął się pisaniem na dobre, pracował na wielu różnych stanowiskach: od księgarza, przez redaktora, przedstawiciela handlowego, konsultanta marketingowego, aż do żołnierza zawodowego w niepełnym wymiarze czasu.

 

Jeżeli chodzi o fabułę Sabriel, pisarz doskonale wiedział, co robi. Została ona dokładnie rozplanowana i przemyślana, a plan został wykonany praktycznie w stu procentach (z jednym małym minusikiem, ale o tym później). Ale po kolei…

 

Pierwsze co najbardziej rzuca się w oczy to kreacja całego świata. Garth Nix stworzył go całkowicie od podstaw. Jego ukształtowanie, prawa nim rządzące, legendy i wiele innych elementów, to wszystko wytwór wyobraźni jednego człowieka, a przemawia do tak wielu.

 

Od samego początku czytelnik zostaje wciągnięty do świata wykreowanego przez Nixa, do tego stopnia, że chwilami można utracić kontakt z rzeczywistością. No! Może z tym początkiem troszkę przesadziłam, bo autor z początku troszkę namieszał, przez co ciężko było się w tym wszystkim rozeznać. Wszystko z powodu zestawienia ze sobą czystej i pierwotnej magii z cudami ówczesnej techniki (np. samochody, elektryczność). Może byłoby to jeszcze znośne, gdyby zostało dokładnie wyjaśnione i rozpisane co i jak. Tymczasem na początek dostajemy miejsce akcji rodem ze średniowiecza, gdzie magia jest na porządku dziennym, aby po przekręceniu strony wpaść do świata na pozór podobnego do naszego. Na szczęście wszystko w końcu się klaruje i już do samego końca można cieszyć się intrygującą i pasjonującą lekturą.

 

Tempo akcji jest dość spokojne, ale za to niepozbawione wielu niespodzianego i zaskakujących zwrotów. Za ich pomocą Nix tworzy, już od prologu, dość mroczny oraz tajemniczy klimat wywołujący u czytelnika ciarki na całym ciele. Drugą stroną takich zabiegów jest to, że praktycznie tak samo często na twarzy może zagościć szeroki uśmiech (zwłaszcza za sprawą sarkastycznych i ironicznych wypowiedzi Moggeta).

 

Co mi więc nie pasowało? Ano… wątek romantyczny, który pojawił się ni z tego, ni z owego, na samym końcu. Pisarz nawet na chwilę nie zająknął się na jego temat. Chociaż jak teraz o tym myślę, to w sumie można dopatrzyć się kilku delikatnych aluzji, ale nie są na tyle wyraźne, aby zbudować na nich jakąś relację. Być może właśnie dlatego ten motyw wygląda, jak wygląda: jest kulawy i toporny. Na szczęście nie psuje całokształtu fabuły.

 

Szczerze mówiąc, do tej pory ciężko się zastanawiam, dlaczego wcześniej nie trafiłam na tę powieść?! Przecież to powieść z gatunku, który uwielbiam! Fantastyka w najczystszym wydaniu! Dlatego gorąco polecam, bo to pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika tegoż gatunku… i nie tylko.

Źródło materiału: http://gardensofimagination.blogspot.com/2015/01/sabriel-garth-nix.html

Stało się!

Nic nie szkodzi! Czyli to się zdarzyć może każdemu - Nele Moost

No i ponownie witam do Was z recenzją książeczki wchodzącej w skład serii Mały kruk autorstwa Nele Moost. Co ciekawe, tym razem jednak historyjka zawarta na kartach Nic nie szkodzi! Czyli to się może zdarzyć każdemu dotyczy przede wszystkim misia Edzia, a Skarpetka jest tym razem tylko pobocznym obserwatorem i to praktycznie tylko pod koniec całej opowieści.

 

Miś Edzio miał ogromną ochotę na zabawę z przyjaciółmi. Szkoda tylko, że nikt jak na razie nie pojawił się z taką propozycją. Gdy tak o tym rozmyślał, zobaczył trzy dziwnie ubrane postacie, które przechodziły obok jego domu. Szybko okazało się, że to borsuk, wiewiórka oraz jeżyk przebrani za postacie z przedstawienia, w jakim będą brali udział. Misiowi również zamarzył się, aby stanąć z nimi na scenie. Niestety, jedyne zadanie, jakie otrzymał od sowy, to rozstawienie krzeseł dla widzów. Próbował oczywiście przekonać inne zwierzątka do tego, że może równie dobrze po prostu pokazać sztuczki na swoim rowerku i wcale nie musi wchodzić na scenę. Jednak od tego rozpoczęła się cała seria pechowych wydarzeń, których epicentrum stanowił właśnie Edzio. Rozgniecione krzesła, lepiąca się kurtyna, mokre kostiumy i rekwizyty, aż w końcu… połamana w drobny mak scena. Na szczęście przyjaciele szybko wybaczyli misiowi jego pecha i wspólnymi siłami ponownie doprowadzili wszystko do porządku. Nawet Skarpetka tym razem dał święty spokój Edziowi, bo przecież każdemu może się zdarzyć…

 

Po raz kolejny należą się naprawdę ogromne pochwały autorce… Tak! Tak! Wiem, że już nie raz to pisałam, ale w tym przypadku po prostu inaczej się nie da. Ta kobieta zrobiła „kawał” świetnej roboty łącząc ze sobą zabawę i życiowe nauki, które zawsze kiedyś znajdą swoje odzwierciedlenie z życiu najmłodszego pokolenia. Chociaż przypuszczam, że nie tylko w ich, bo mam czasami wrażenie, iż niektórym dorosłym również przydają się takie małe przypomnienia. No i nie mogę oczywiście pominąć także pracy Pani Annet Rudolph, która wkłada całe serce w przedstawienie nam całej treści na wspaniałych ilustracjach, które cieszą oko zarówno maluchów jak i dorosłych.

 

 Wracając jednak do treści książeczki. Jak już pisałam na samym początku, tym razem prym wiedzie lekko fajtłapowaty miś Edzio. Na jego przykładzie Moost uświadamia swoim czytelnikom (lub słuchaczom, jak w przypadku mojej latorośli), że każdy może mieć zły dzień i jeżeli nawet wszystko, za co się wtedy zabierzemy, po prostu sypie się nam w rękach, to i tak nikt nie ma prawa oskarżać nas, że zrobiliśmy coś specjalnie. Każdemu może się to przytrafić. To chyba najbardziej widoczny morał płynący z tej historii, ja jednak odniosłam jeszcze wrażenie, że w delikatny sposób autorka chciała zaznaczyć, iż każdy powinien przekładać swoje siły na zamiary. Innymi słowy mówić, jeżeli czegoś nie potrafimy lub nie jesteśmy pewni, co nam z tego wyjdzie… lepiej sobie odpuścić.

 

Pewnie już wiecie, co mam zamiar teraz napisać, dlatego nie będę się już rozmieniać na drobne: gorąco polecam!

Źródło materiału: http://gardensofimagination.blogspot.com/2014/10/nic-nie-szkodzi-czyli-to-sie-moze.html

Wszystko moje!

Wszystko moje! Czyli o tym, jak kruk zrozumiał, że przyjaźń jest najważniejsza - Nele Moost

Seria Mały kruk od Nele Moost to bestseller na skalę światową. Ciekawe i pouczające opowiadanka o Skarpetce zyskały serca wydawców, a potem także i małych czytelników na całym świecie. Dzięki tym książeczką poznaliśmy już małego kruka, jako niezłego łobuziaka, dowiedzieliśmy się jak wiele zdrowia i trudu kosztowało go zdobycie odpowiedniego imienia. W książeczce Wszystko moje! Czyli o tym, jak kruk zrozumiał, że przyjaźń jest najważniejsza razem z małym pierzastym przyjacielem dowiemy się jak ważna jest przyjaźń oraz, że nie warto być samolubnym.

 

Wszyscy mieszkańcy lasu doskonale wiedzieli, że wszystkie ważne i ukochane rzeczy lepiej trzymać blisko siebie, mogą szybko zmienić właściciela. Mały kruczek bardzo często, bowiem pożądał tego, co mają jego przyjaciele.  Kiedy jednak przyswoili sobie fakt, że nie warto spuszczać niczego z oka, Skarpetka i tak zdobywał kolejne fanty. Czy to za sprawą podstępu, gróźb, przymilania się, wywołaniem współczucia, zwykłym użalaniem się nad sobą lub po prostu handlem wymiennym. Wszystkie sposoby są dobre, jeżeli tylko upragniona rzecz wpada w jego skrzydełka. Tylko, że schody zaczynają się w momencie, kiedy przyjaciele próbują wciągnąć Skarpetkę do zabawy. Ten jednak nie chce ruszyć się ze swego gniazda, ponieważ węszy w tym zaproszeniu podstęp, za sprawą, którego przyjaciele mieliby mu podebrać, zamienić bądź popsuć jego nowo zdobyte skarby. Tak, więc zwierzątka poszły bawić się same. Kruczek mógł w końcu nacieszyć się nowymi nabytkami, ale co to za frajda, kiedy nie można z kimś jej dzielić? Skarpetka postanawia, więc oddać „znalezione” zabawki im właścicielom. Przecież lepiej mieć przyjaciół!

 

Po raz kolejny Nele Moost we wspaniały sposób pokazuje dzieciom jak należy się zachowywać i jaką wielką wartością w ludzkim życiu jest przyjaźń. Na przykładzie kruczka uświadamia im, że nawet najpiękniejsze i najlepsze rzeczy nie zastąpią prawdziwego przyjaciela. Pokazuje jak ważna jest obecność innych ludzi w naszym życiu, bo co z tego, iż mamy wszystko skoro obok nie ma nikogo, kto mógłby się tym razem z nami cieszyć. Jednak to, co dla mnie jest najważniejsze, za sprawą Skarpetki uświadamia wszystkim (także i nam dorosłym), że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście. Trzeba jedynie bacznie go poszukać. Całości dopełniają oczywiście cudowne ilustracje wykonane przez Annet Rudolph. To właśnie dzięki temu, dziecko dużo szybciej przyswoi sobie morały płynące z historyjki, no i oczywiście jest szansa, że pozostaną one w jego pamięci na długi czas. Zwłaszcza, że praktycznie, na co dzień mam tego dowód, kiedy moja córa bawi się w bibliotekę i od spojrzenia na okładkę potrafi od tak powiedzieć, o co mniej więcej chodzi w całej historyjce. Dlatego… gorąco polecam każdemu. Nie ważne, czy macie własne dzieci, czy po prostu jakieś brzdące w rodzinie. Warto zapoznać z tym opowieściami każdego, a i dorosły też pewnie będzie miał fajną zabawę.

 

Źródło materiału: http://  gardensofimagination.blogspot.com/2014/10/wszystko-moje-czyli-o-tym-jak-kruk.html

Czarownica i tajemnicza mikstura

Czarownica i tajemnicza mikstura - Maja Strzebońska

Czarownica i tajemnicza mikstura to już czwarta książeczka wchodząca w skład serii Czary nie do wiary, której autorką jest gimnazjalistka – Maja Strzebońska.

 

Pewnego dnia, nasza przyjazna czarownica wybiera się do swojej komórki, w której przetrzymuje swoje magiczne mikstury. Chce sprawdzić, ile jeszcze pozostało jej ulubionej mieszanki. Nie pozwala jednak iść ze sobą swoim kocim towarzyszom, obawia się bowiem, że mogliby wyrządzić sobie krzywdę wśród tylu szklanych butelek.

 

Kiedy w trakcie inspekcji okazuje się, że mikstury nie zostało praktycznie nic… jedynie mały szary pajączek rozgościł się na dnie słoika. Czarownica od razu postanawia zabrać się za warzenie nowej. Jej poczynania bardzo intrygują jej kochane sierściuszki. Małe łobuziaki postanawiają więc dowiedzieć się jak najwięcej. Dlatego towarzyszą swojej przyjaciółce na każdym kroku, starając się jednocześnie wymyślić, co też ona wyczynia. Co z tego wyniknie? Mogę Was zapewnić, że na pewno masa śmiechu, ale o tym przekonajcie się sami.

 

Pora ponownie zawitać w progi pewnej krzywej chatki stojącej na skraju sosnowego lasu. U nas to już praktycznie tradycja. Nadinka tak bardzo polubiła przyjazną wiedźmę i jej kocich towarzyszy, że co jakiś czas wracamy do ich przygód. Zresztą wcale się temu nie dziwię, bo sama również polubiłam zarówno czarownicę, jak i jej małych przyjaciół.

 

Jak już wspominałam w każdej poprzedniej recenzji wcześniejszych tomików. Wszystkie historyjki są naprawdę cudownie napisane. Widać, że autorka przykładała się do tego i z racji tego, że sama nie tak dawno była w wieku swoich małych odbiorców, doskonale wie jak połączyć słowa w zdania takie, aby były zrozumiałe dla każdego brzdąca. W połączeniu z kolorowymi, śmiesznymi i bardzo szczegółowymi daje to naprawdę niesamowity efekt. Na pewno każdy brzdąc będzie zadowolony, a i rodzice również nie będą mieli na co narzekać, bo sami ulegną urokowi książeczek Mai Strzebońskiej.

 

Źródło materiału: http://  gardensofimagination.blogspot.com/2015/01/czarownica-i-tajemnicza-mikstura-maja.html

Czarownica i pierniki

Czarownica i pierniki - Maja Strzebońska [KSIĄŻKA] - Maja Strzebońska

Czarownica i pierniki to już nasze piąte spotkanie z serią Czary nie do wiary. Dzięki tym książeczką poznajemy przygody sympatycznej czarownicy oraz jej trzech kocich przyjaciół. Autorką całej serii jest Maja Strzebońska – utalentowana gimnazjalistka.

 

Na skraju gęstego lasu stoi mała, niepozorna chatka. Jej mieszkańcami są trzy małe kociaki, którymi opiekuje się miła czarownica. Razem przeżywają mnóstwo zabawnych przygód, które umacniają ich przyjaźń.

 

Tym razem jednak domownicy muszą się zmierzyć z dość nieproszonym gościem. Na dworze rozgościła się bowiem jesień, która porywistymi wiatrami ciągle stuka  do drzwi bądź w okiennice małej chatki. Robiła to tak mocno, że jedno z okien otworzyło się i po pokoju zaczął hulać wiatr, a wraz z nim domownicy usłyszeli głośne odgłosy burzy. Cała czwórka pędem schroniła się pod kołdrą. Jednak czarownica szybko zrozumiała, że musi coś zrobić, aby uspokoić swoich puchatych przyjaciół. Dlatego postanowiła skorzystać ze sprawdzonego sposobu swojej babci – Starej Wiedźmy i przeczytać swoim przyjaciołom bajkę. Jej to w dzieciństwie pomagało na wszystkie smutki. Padło na „Jasia i Małgosię”, dzięki której czarownica wpadła na kolejny niesamowity pomysł. Jaki? Co z niego wynikło? Jak zareagowali jej przyjaciele? Tego dowiedzcie się już sami.

 

Jak widzicie, wpadłyśmy z córą całkowicie w świat bohaterów stworzonych przez Maję Strzebońską i ciężko nam się z niego wydostać. Zresztą nie ma się czemu dziwić. Wszystko zostało naprawdę doskonale przemyślane. Opisana historia jest prosta i interesująca, dzięki czemu nie tylko przykuwa uwagę każdego malucha, ale i bez problemu pozwala im zrozumieć o co w niej chodzi.  Doskonałym dopełnieniem tego wszystkiego są świetne ilustracje, które podobnie jak opowiadanie, przykuwają uwagę malucha i pomagają jeszcze lepiej  wszystko zrozumieć. Wszystko dzięki szczegółowości i mnogości kolorów cechujących ilustrację wykonane przez Alicję Karczmarską – Strzebońską.

 

Nam została jeszcze jednak książeczka do powtórnego przeczytania i opowiedzenia o niej. Jeżeli Wasze dzieci nie miały jeszcze okazji zapoznać się z serią Czary nie do wiary, to zachęcam do szybkiego nadrobienia. Warto. Polecam.

 

Źródło materiału: http://  gardensofimagination.blogspot.com/2015/01/czarownica-i-pierniki-maja-strzebonska.html

Tak krucho

Tak krucho - Tammara Webber

Do tej powieści zajrzałam tylko na chwilkę. Zobaczyć z jak się będzie czytało. Jednak jak to zwykle bywa, jak zaczęłam, tak już nie odłożyłam jej, dopóki nie dotarłam do ostatniej strony.

 

Landon Maxfield był wesołym chłopcem, na tyle ile można być, gdy otacza nas miłość. Żył z dnia na dzień i z dziecięcą ufnością patrzył w przyszłość. Myślał, że jego dalsze życie przyniesie mu wiele dobrych i cudownych chwil. Jednak wystarczył jeden feralny dzień, aby wszystko rozsypało się niczym domek z kart. Ten jeden dzień sprawił, że Landon przestał istnieć, a w jego miejsce pojawił się buntowniczy, zamknięty w sobie i stroniący od ludzi Lucas.

 

Dopiero spotkanie z Jacquelin i to, co w nim obudziła, sprawiło, że chłopak odważył się ponownie komuś zaufać. Tylko na jak długo?

 

Lucasa poznałam w trakcie lektury Tak blisko… – pierwszym tomie serii noszącej tytuł Kontury serca. Tak krucho, nie jest kontynuacją wspominanej wcześniej powieści, chociaż tak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Obie książki zawierają bowiem tę samą opowieść ukazaną z dwóch różnych punktów widzenia, a wersja Lucasa jest uzupełniona dodatkowo o jego wspomnienia z przeszłości. Jak dla mnie jest to naprawdę świetne posunięcie ze strony autorki, ponieważ strasznie polubiłam Lucasa, a ta powieść daje mi możliwość jeszcze lepszego poznania tej postaci. Poza tym, dzięki takim retrospekcją widzimy, jak poszczególne wydarzenia kształtowały jego charakter. Co za tym idzie, dużo łatwiej wyobrazić sobie, że być może taka osoba naprawdę żyje gdzieś w realnym świecie.

 

Jak pisałam w opinii poprzedniego tomu (tutaj), jedyne co mnie drażniło w czasie lektury, była pierwszoosobowa narracja z punktu widzenia Jacqueline. Jak dla mnie, odznaczała się ona zbyt małą emocjonalnością. Na szczęście tym razem nic takiego nie ma miejsca. Lucas z całą pewnością jest dużo lepszym narratorem. W każdej sytuacja, w której bierze lub brał udział, można wyczuć sporą dawkę uczuć, zarówno tych negatywnych, jak i pozytywnych. Tyczy się to również scen erotycznych, których tym razem jest znacznie więcej, są również znacznie bardziej rozbudowane. Autorka świetnie sobie z nimi poradziła, nie przekraczając przy tym granicy dobrego smaku.

 

Polubiłam Tak blisko…, ale to Tak krucho skradło moje serce. Nie ukrywam, że ogromną tego zasługą jest właśnie fakt, iż tym razem to Lucas gra pierwsze skrzypce. Polecam nie tylko osobom znającym wersję Jacqueline, ale także i tym, którzy nie mieli jeszcze okazji zapoznać się z twórczością Tammary Webber. Polecam!

Źródło materiału: http://gardensofimagination.blogspot.com/2015/01/tak-krucho-tammara-webber.html

Na wojnie nie ma niewinnych

Na wojnie nie ma niewinnych - Aneta Jadowska

Nadszedł w końcu czas, kiedy przyszło mi pożegnać się z uwielbianą serią i ukochanymi bohaterami. Było mi naprawdę żal tak szybko się za nią zabierać, ale babska ciekawość zepchnęła wszystko na bok i nie pozostawiła mi żadnego wyboru. Co miałam więc robić? Porwałam książkę z półki i po raz szósty dałam się porwać do świata Dory i reszty.

 

Bruno zawsze patrzył wilkiem na Dorę. Jednak to, co zrobił ostatnio, kiedy porwał się na jej wilczego partnera – Varga, było całkowitym przegięciem. Alfa stada Thornu powinien doskonale zdawać sobie sprawę, że dla przyjaciół gotowa jest skoczyć w ogień. A i tym razem wiedźma nie ma zamiaru odpuszczać. Nim jednak sięgnie po ostateczne środku, spróbuje kilku innych sztuczek podsuniętych, przez niespodziewanych sprzymierzeńców: wampirzego księcia – Romana oraz tajemniczą Dłoń.

 

Szczerze?! Myślałam, że po lekturze Egzorcyzmów Dory Wilk nic już bardziej mnie nie zaskoczy. Myliłam się… i to bardzo. Chociaż z drugiej strony, powinnam wiedzieć: po Anecie Jadowskiej zawsze należy spodziewać się niespodziewanego. Choćby tego, że tym razem problem, z jakim przyjdzie zmierzyć się Dorze, uderzy z kilku różnych a czasami nawet dość niespodziewanych stron, z jakich zupełnie się tego nie spodziewałam. Nasza ulubiona wiedźma, również. Także tego…

 

Hmm… Jak zawsze w przypadku tej serii, mam zupełną pustkę w głowie. Pewnie powtórzę się po raz któryś tam z rzędu, ale w tym przypadku nie da się inaczej. Najlepszymi określeniami, jakie ciągle kołacza mi się po głowie w przypadku przygód Dory to: świetna, niesamowita, wspaniała i w ogóle jeszcze „och” i „ach”. No, ale trzeba w końcu zebrać się w sobie i napisać, chociaż coś względnie sensownego i spójnego (z tym ostatnim może być najciężej).

 

Fabuła… hmm… tutaj ponownie pasowałyby mi wymieniane powyżej określenia, ale miałam przecież pisać sensownie, więc jeszcze raz… Fabuła pełna jest napiętego oczekiwania na to, co się jeszcze wydarzy. Szczególnie że od samego początku wiemy „kto”, ale nie do końca można zrozumieć, z jakiego dokładnie powodu chce wykończyć Dorę. Gdyby tego było jeszcze mało, autorka co chwila dokłada nowe wątki i zagadki, które na pierwszy rzut oka nie mają nic wspólnego z główną sprawą. Dopiero wraz z rozwojem całej akcji powoli odkrywamy wszystkie nici łączące wszystko w spójną i sensowną całość. W międzyczasie Jadowska zaskakuje nas nie tylko niespodziewanymi zwrotami akcji, ale także i wprowadzeniem zupełnie nowych elementów do i tak rozbudowanego już świata magicznego. Dzięki temu poznajemy pszczele wilki, czy też szeptunkę. Dowiadujemy się także ciut więcej o tym, czym zajmuje się Witkacy, czy też elfy. Naprawdę ciężko jest wymienić wszystko to, o co autorka urozmaiciła swoje uniwersum, szczególnie że często są to niewielkie (ale jakże znaczące) niuanse. Zresztą sami się o wszystkim przekonacie, kiedy sięgniecie nie tylko po ten tom, ale ogólnie o całą serię.

 

Jak wielu fanów serii byłam ciekawa, jak Aneta Jadowska poradzi sobie z pozamykaniem tych wszystkich wątków, których przez sześć tomów uzbierała się naprawdę spora liczba. Co prawda, sporo z nich swoje zwieńczenie znalazło w tomie poprzednim, jednak tyle samo nadal pozostawało w zawieszeniu. Teraz, będąc dawno po lekturze Na wojnie nie ma niewinnych mogę spokojnie powiedzieć, że pisarka poradziła sobie wyśmienicie. To, co powinno zostać zakończone, takie się stało. Szkoda tylko, iż nie doczekałam się opisu ślubu Mirona i Dory, na co bardzo liczyłam. No ale kto wie, może autorka kiedyś się na to skusi. Obecnie nie pozostaje mi nic innego jak tylko zachęcać do sięgnięcia po heksalogię. Samej powracać do niej najczęściej jak się da i czekać z niecierpliwością na trylogię o Witkacym oraz wszystkie inne powieści Jadowskiej.

Źródło materiału: http://gardensofimagination.blogspot.com/2014/12/na-wojnie-nie-ma-niewinnych-aneta.html

Tak blisko...

Tak blisko... - Tammara Webber

Czasami potrzebuję odskoczni od ukochanej fantastyki. Czasami kolejne powieści z tego gatunku zaczynają mnie nużyć tak bardzo, że nawet 300 stronicowe historie, zamiast czytać przez dwa góra trzy dni, czytam przez tydzień lub ciut dłużej. W takich momentach wiem, że aby nie znienawidzić tego, co kocham całym sercem, muszę dać się porwać zupełnie czemuś odmiennemu. Czasami są to kryminały, sensacje bądź thrillery. Jeszcze innym razem new adult. Tym razem padło na ostatni z wymienionych gatunków, a co za tym idzie, na książkę Tammary Webber – Tak blisko… Jest to tom otwierający serię noszącą tytuł Kontury serca.

 

Ten tytuł intrygował mnie od dość dawna, szczególnie że zbierał w blogosferze naprawdę pozytywne recenzje od dnia swojej premiery. Jednak do tej pory było nam jakoś nie po drodze, ale jak to się mówi: co się odwlecze, to nie uciecze. W końcu przyszła i na nią pora, a zmotywował mnie do tego jeszcze mocniej fakt, że jej kontynuacja również już pojawiła się na półkach księgarni.

 

Jacquelin poświęciła swoje marzenia, aby nie rozstawać się ze swoim chłopakiem. Zrezygnowała z muzyki i pojechała za nim do collegu aby studiować ekonomię. Jednak nawet w najgorszych koszmarach nie przypuszczała, że wystarczą dwa miesiące, aby wszystko się rozpadło, ponieważ Brad chce się wyszaleć. Teraz dziewczyna została sama, a wspólni znajomi traktują ją jak powietrze. Gdyby tego było mało. Jeden ze znajomych, ze studenckiego bractwa, byłego chłopaka dziewczyny nagle atakuje ją na parkingu. Na szczęście kończy się na ogromnym strachu, a wszystko dzięki nieznajomemu, który przypadkowo znalazł się we właściwym miejscu w odpowiednim czasie. Dziewczyna po tym wszystkim jest w lekkim szoku, dlatego pozwala, choć z oporami, nieznajomemu odwieźć się do domu. Niestety szybko okazuje się, że jej prześladowca wcale nie ma ochoty zostawić jej w spokoju. Za radą przyjaciółki wybiera się na kurs samoobrony.

 

Jacqueline nie przypuszcza jednak, że tamtej feralnej nocy zostało zapoczątkowane coś, co ciężko będzie zatrzymać. Do jakiego punku doprowadzi to Jacqueline i jaką rolę w jej życiu odegra wybawca z tamtej feralnej nocy – Lucas.

 

Szczerze mówiąc, teraz gdy jestem już po lekturze tej powieści, mam wobec niej dość mieszane uczucia i jakoś nie potrafię składnie „ubrać” tego w słowa. Wszystko dlatego, że z jednej strony jestem zachwycona wątkiem miłosnym? Romantycznym? Zresztą, jak zwał tak zwał. Najważniejsze, iż Webber naprawdę postarała się i zaserwowała nam coś do bólu realnego i emocjonalnego. Wszystkie uczucia targające bohaterami, niezależnie czy te dobre, czy też złe, zostały pokazane z dużą dokładnością, dzięki czemu nie ma żadnego problemu z wczuciem się w całą historię. Jednak to, co jest najważniejsze, nic nie dzieje się ot, tak… od pierwszego wejrzenia. Na to, aby wszystko się rozwinęło i znalazło zakończenie, potrzeba czasu.

 

Bardzo przypadła mi do gustu również sama kreacja bohaterów. Żaden z nich nie jest sztuczny lub nazbyt przesłodzona. Autorka postarała się, aby zarówno Lucas, jak i sama Jacqueline, posiadali zarówno wady, jak i zalety. Są po prostu normalni, tak jak każdy z nas, a co za tym idzie, łatwo ich polubić. Spokojnie można się również z nimi utożsamiać lub wyobrazić, że to prawdziwi ludzie, którzy żyją sobie gdzieś tam w świecie i być może przezywają coś na kształt wydarzeń przedstawionych na kartach Tak blisko… przez Tammarę Webber.

 

Co mi się więc nie podobało? Chodzi przede wszystkim o narrację pierwszoosobową z punktu widzenia protagonistki. Ją samą nawet polubiłam, jednak zupełnie inaczej ma się to do tego, w jaki sposób ukazuje nam wszystkie wydarzenia, w jakich przychodzi brać jej udział. Jak dla mnie, z wyjątkiem scen z udziałem Lucasa, wszystko wydawało się mdłe i nijakie. Zupełnie jakby było to zwykły zapychacz pomiędzy tymi najważniejszymi sytuacjami.

 

Mimo wszystko Tak blisko… to naprawdę fajna i odprężająca historia. Idealna na te długie i zimne wieczory. Polecam!

Źródło materiału: http://gardensofimagination.blogspot.com/2015/01/tak-blisko-tammara-webber.html

Wampiry vs. Wilkołaki

WAMPIR

 

 

Fantastyczna istota, żywiąca się ludzką krwią, prawie nieśmiertelna, o ludzkiej postaci i charakterystycznych wydłużonych kłach. Wampirom przypisywane są liczne zdolności paranormalne, m.in. regeneracja, hipnoza, wyczulony słuch, niezwykła prędkość oraz ogromna siła.

 

Według słowiańskich wierzeń, powstawał z niepogrzebanych (niespalonych) zwłok, stąd jego silne związki z własną rodziną – jej dręczenie, jeśli nie dopełniła obowiązku wobec zmarłego, oraz stosunki mężczyzn-wampirów (zmarłych daleko od domu, zaginionych i powracających) z własnymi żonami. Znajomość sposobów ich zwalczania sugeruje, że słowiański wampir musiał mieć swój odpowiednik w innych kulturach. Niewykluczone, iż jedną z dróg rozprzestrzenienia się „wampiryzmu” były opowieści słowiańskich mamek, opiekujących się we wczesnym średniowieczu zachodnioeuropejską dziatwą.

 

Zmarły mógł się przeistoczyć w wampira (wąpierza, upiora) z różnych przyczyn. Stawali się wampirami ludzie, których za życia ktoś przeklął; zmarli śmiercią gwałtowną; ci których zwłoki sprofanowano (przy czym ciekawym jest, że aby zabić wąpierza należy właśnie dokonać profanacji jego zwłok); zmarli, nad którymi przeskoczyło zwierzę, samobójcy i wiedźmy. W niektórych regionach wierzono także, iż potencjalnymi wąpierzami są ludzie rudzi, leworęczni, posiadający jedną zrośniętą brew lub wyposażeni w podwójny komplet zębów. Brak stężenia pośmiertnego i rumiana twarz były znakiem, iż zmarły może przeistoczyć się w wąpierza. Objawami działania upiora miały być: coraz większe osłabienie, bladość i pot na czole po obudzeniu oraz koszmarne sny i stałe uczucie wielkiego zmęczenia.

 

Wampiry nie lubią czosnku i cebuli, stąd dobrze jest mieć w domu nieco tych warzyw. Wskazane jest ich spożywanie. Wąpierza można też skutecznie odstraszyć, wbijając nóż w jego cień. Demony te mogą przybierać też postać nietoperzy i innych zwierząt. Wąpierze w swym demonim wcieleniu są wrażliwe na srebro, które je odstrasza, ale nie unicestwia. Wampira można zabić przebijając jego serce drewnianym kołkiem, najlepiej osinowym, albowiem osika w wierzeniach Słowian miała moc odpędzania złych duchów. Podobne moce przypisywano gdzieniegdzie szakłakowi. Inną skuteczną metodą było obcięcie wąpierzowi głowy i ułożenie jej między jego nogami. Dla pewności można było wepchnąć nieboszczykowi w usta główkę czosnku, kawałek żelaza lub cegłę, albo też włożyć do trumny pędy dzikiej róży, głogu czy tarniny. Aby zapobiec przemianie nieboszczyka w wąpierza wkładano do trumny kawał żelaza, układano również zwłoki twarzą do dołu.

 

Słowiański wąpierz trafił do kultury angielskiej pod nazwą „vampyre”, spopularyzowaną przez powieść Brama Stokera Dracula z 1897 roku, ukazującą diaboliczną działalność hrabiego Draculi, rodem z Transylwanii, a także wcześniejsze powieści Giaur George’a Byrona z 1813 i The Vampyre Johna Williama Polidoriego z 1819). Wraz z kulturą masową powrócił do nas jako „wampir”.

 

Cechy wampira posiadają zapożyczona z południa strzyga i strzygoń, choć bardziej zbliżają się one do duchów zmarłych gwałtowną śmiercią, występujących pod postacią dzikich ptaków.

 

Wampiry w wierzeniach ludowych wywodzących się z folkloru cygańskiego mogą mieć dzieci. Mityczna istota, mieszaniec, wampir półkrwi, rodzący się ze związku ludzkiej matki i wampirycznego ojca nazywany jest dhampirem.

 

WILKOŁAK

 

 

W wielu mitologiach i legendach, to człowiek, który potrafił się przekształcić w wilka. Był wtedy groźny dla innych ludzi i zwierząt domowych, gdyż atakował je w morderczym szale. Wierzono, że wilkołakiem można stać się za sprawą rzuconego uroku lub po ukąszeniu przez innego wilkołaka. Przeistoczenie w wilka było również możliwe dzięki natarciu się specjalną maścią.

 

O wilkołakach można było usłyszeć już w starożytności. To wtedy pojawił się mit o Lykaonie - niesławnym królu Arkadii, który to powątpiewając w moce bogów, postanowił poddać ich próbie i zaprosił ich na ucztę. Wraz ze starszymi synami zamordowali najmłodszego syna. Obdarli go ze skóry, rozczłonkowali i ugotowali w kotle. Taką to upiorną potrawę Likaon podał Zeusowi. Ten natychmiast wyczuł, że to człowiek, i odmówił jedzenia. Wściekły Zeus postanowił ukarać Likaona i jego synów - zamienił ich w wilki.

 

Inna wersja tego mitu mówi że w wilki pozamieniał ich Dionizos, jedyny z bogów Olimpu który nie miał nic przeciwko kanibalizmowi. Zaś jego celem było ocalenie Likaona i jego synów przed gniewem innych bogów. Od tamtej pory raz na dziesięć lat pasterze z Arkadii podczas dzikich orgii Dionizji niejako odtwarzali ten mit, mordując dziecko i gotując z niego zupę. Wybrany mężczyzna musiał zjeść ową zupę, a następnie przejść przez rzekę, gdzie przez dziesięć lat miał żyć z wilkami. Potem wolno mu było powrócić do ludzi. Rytuał ten miał na celu zabezpieczenie stad przed atakami wilków, wszak człowiek był wśród wilków i mógł je odciągać od ludzkich pastwisk. Zaś magiczną moc potrzebną do zmiany człowieka w wilka zapewniał fakt, że czynił to sam Dionizos – spersonifikowany w zamordowanym dziecku. Wierzono bowiem, że każde dziecko, które zostanie żywcem obdarte ze skóry, rozczłonkowane i przyrządzone, faktycznie staje się bogiem pijanego szału. To zaś odnosi się do mitu o dzieciństwie Dionizosa, którego zazdrosna Hera kazała zamordować. Wysłała więc tytanów by dokonali dzieła, ci odarli go ze skóry, upiekli i zjedli. Szczęściem w porę pojawił się Zeus, spalił tytanów piorunem i z popiołów odtworzył winnego boga.

 

W średniowieczu twierdzono, że niekiedy w wilki zmieniali się Berserkowie z mitologii nordyckiej, gdy upojeni morderczym szałem zatracali wszystko co ludzkie.

 

W szesnastym i siedemnastym stuleciu powszechnie wierzono, że człowiek mógł stać się wilkołakiem zawierając pakt z diabłem. Częste były procesy o wilkołactwo, bodaj najsłynniejszym z nich był proces niejakiego Gilles'a Garniera, który w roku 1573 zamordował kilkoro dzieci w okolicach burgundzkiego miasta Dole. Schwytany na gorącym uczynku zeznał, że zawarł pakt z diabłem, który pokazał mu, jak stać się wilkiem za pomocą magicznego pasa. Garnier po bardzo długich torturach został spalony na stosie 18 stycznia 1574 roku.

 

Wierzono ponoć, że ludzie mający głębokie poczucie obowiązku dopełnienia zemsty, a nie posiadający dość siły godzili się dobrowolnie przyjąć klątwę. W głębokim lesie w kotle warzyli magiczne zioła i wygłaszali inkantacje (zaklęcia). Na końcu zaś narzucali na siebie skórę wilka i zostawali przeklęci. Wierzono, że łączyła ich przez tą wilczą skórą magiczna więź, która sprawiała, że kiedy ją nałożyli, mogli zmienić się w wilka. Jednak w pełni odczuwali wszystko co, się dzieje z tą skórą, takoż cięcie jej nożem powodowało głębokie rany na plecach, zaś spalenie mogło wręcz zabić. Takich ludzi nazywano "Pasterzami wilków", gdyż mieli władzę nad tymi zwierzętami, mogli więc polować na ludzi całym stadem. Wierzono, że posiadali też dar wilczej mowy, w której to wydawali rozkazy.

 

*******

 

We współczesnej literaturze obie rasy są dość często "wykorzystywane" przez pisarzy. Zazwyczaj wygląd, zdolności, pochodzenie czy też słabości, są zależne właśnie od kreatywności autorów.

 

Czy zastanawialiście się kiedyś, czy czytacie więcej książek z motywem wampirycznym czy wilkołaczym? Jeżeli jesteście tego ciekawi tak samo jak ja, to zapraszam do wspólnej zabawy.

 

 

Egzorcyzmy Dory Wilk

Egzorcyzmy Dory Wilk - Aneta Jadowska

Aneta Jadowska szturmem zdobyła polską „scenę” urban fantasy, a co za tym idzie, także i serca fanek oraz fanów tegoż gatunku. Wszystko to za sprawą swojej debiutanckiej powieści – Złodzieja dusz, otwierającym heksalogię o Dorze Wilk.

 

Na przestrzeni sześciu tomów tejże serii, poznajemy i przeżywamy nie mało przygód wraz z główną bohaterką Teodorą „Dorą” Wilk. Wiedźmą łączącą w sobie sprzeczne geny Pani Północy i magii płodności… i jeszcze kilka innych na dokładkę. Trzeba również wspomnieć, że Dora to kobieta magnes… na kłopoty oczywiście. W Egzorcyzmach Dory Wilk piątym i zarazem przed ostatnim tomie serii nasza protagonista po raz kolejny wpadnie w nie lada kłopoty. Jednak mała rzecz odróżnia je od poprzednich, z których Dorze udało się wyjść obronną ręką. Tym razem wiedźma nie jest do końca pewna czy uda jej się wyjść z tego cało i to w dosłownym sensie. Wszystko z powodu śledztwa, które swój początek ma w niemagicznym Toruniu.

 

Ktoś zabija młode kobiety i pozostawia na nich dziwne słowa. Z tego powodu, nawet nad wyraz praktyczna Bogna zdaje sobie sprawę, że za tym wszystkim kryje się coś więcej niż zwykły zwyrodnialec. A przecież z tym, co niezwykłe tylko Dora potrafi sobie najlepiej poradzić. Jednak nikt nie spodziewał się tego, że zwykła ludzka sprawa wciągnie naszą wiedźmę do piekła – dosłownie.

 

Długo. Oj, bardzo długo, zwlekałam z lekturą tego tomu. Wolałam mieć pod ręką ostatni już tom z przygodami ulubionych bohaterów. W końcu stało się… zasiadłam do czytania i po prostu przepadłam! Od tej książki nie da się oderwać. Nawet jak trzeba odłożyć ją na bok i zająć się czymś innym, to można być pewnym, że ciekawość: podkręcana przez autorkę już od pierwszych stron; nie da chwili wytchnienia, dopóki ponownie nie weźmie się jej do ręki. Zwłaszcza że znajdzie się w niej wszystko, za co fanki pokochały heksalogi, a szczególnie – Miron i Baal. Często przebywający w jednym pokoju. Do pełni szczęścia (oczywiście mówię o własnej osobie) brakuje tylko Romana. Wtedy z pewnością rozpłynęłabym się całkowicie. Oczywiście uwielbiam również Joshuę, ale to wymieniona wyżej trójka (właśnie w tej kolejności) niezaprzeczalnie skradła moje serce.

 

Jednak to nie jedyna zaleta Egzorcyzmów… jest jeszcze bowiem świetna fabuła, dzięki której możemy lepiej poznać kolejny fragment życia protagonistki. Tym razem pada na piekło. Co za tym idzie, wraz z rozwojem sprawy, w jaką wplatała się Dora, poznajemy równocześnie historię Baala, hierarchię wśród demonów, czy też różnice, po których łatwo odróżnić, z jakiego gatunku jest dany osobnik i najciekawsze: jakie są najważniejsze priorytety dla tych mieszkańców włości Lucyfera. Co więcej, dowiemy się również, na czym polega status oblubienicy Pana Demonów, jakie obowiązki się z tym wiążą i dlaczego padło akurat na naszą wiedźmę. Gdy dodamy do tego stale zwiększające się tempo akcji pełne zaskakujących zwrotów, nie pozostaje nic innego – jak tylko chylić czoła przed talentem pisarki oraz trzymać kciuki jak najmocniej, aby nie przyszło jej do głowy zaprzestać tworzyć.

 

Na przestrzeni kolejnych tomów zmieniała się przede wszystkim protagonista, dostosowując się do tego, jakie kłody ma rzucane pod nogi. Jednak nie tylko to, jest jeszcze kilka innych niuansów, które uległy zmianom. Najważniejszym i najbardziej zauważalnym jest klimat, który z tomu na tom robił się ciut mocniejszy i mroczniejszy, aby w „piątce” osiągnąć apogeum. W tej części jest brutalniej, bardziej tajemniczo, a mrok dosłownie wylewa się ze stron.

 

Jadowska doskonale utrzymuje poziom, jaki narzuciła sobie pierwszym tomem. Ba! Powiem więcej, z każdym kolejnym tomem podnosiła go ciut wyżej. Jednak w przypadku Egzorcyzmów Dory Wilk, autorka przeszła samą siebie. To, z jaką łatwością wywołuje w czytelniku pełną gamę emocji (od lekki obaw, przez wszystkie stadia rozwijającego się strachu, aż po zapierające dech przerażenie) tylko na przestrzeni jednego, no może dwóch, góra trzech, akapitów jest naprawdę niesamowite. Nie można przecież zapomnieć, że nie tylko takie uczucia będą nam towarzyszyć.

 

Egzorcyzmy Dory Wilk to naprawdę niesamowita powieść i to tak bardzo, że ciężko było mi sklecić jakieś sensowne zdania na jej temat. Najchętniej ograniczyłabym się do okrzyków: „niesamowita!”; „wspaniała”; „niepowtarzalna”, oraz wszelkich „ochów” i „achów” względem scen z Mironem i Baalem (czyli często i gęsto). Strach pomyśleć co to będzie, jak zacznę pisać o Na wojnie nie ma niewinnych.

 

Gorąco polecam nie tylko fanom autorki oraz Dory, bo w tym przypadku rozumie się samo przez się, że lektura nie podlega dyskusji, ale także tym, którzy jakimś cudem jeszcze ich nie znają. Radze jednak zacząć od tomu pierwszego. Z pewnością nie pożałujecie.

Źródło materiału: http://gardensofimagination.blogspot.com/2014/12/egzorcyzmy-dory-wilk-aneta-jadowska.html

Miasto niebańskiego ognia

Miasto Niebiańskiego Ognia - Cassandra Clare

Nigdy nie wiem, co mnie czeka, gdy rozpoczynam lekturę kolejnej książki. Tym bardziej, jeżeli jest ona pierwszym tomem jakiejś większej serii. Podobnie było również w przypadku Miasta kości otwierającego cykl Dary Anioła autorstwa Cassandry Clare. Naprawdę długo się przed tym wzbraniałam, ale w końcu ciekawość (co też jest takiego w twórczości tej pisarki, że zdobywa tylu fanów na całym świecie) okazała się znacznie silniejsza. I co? Po pierwszych kilku rozdziałach po prostu przepadłam. Z zapartym tchem zaczęłam śledzić kolejne przygody ulubionych bohaterów, aż w końcu przyszedł czas całkowite zakończenie…

 

Sebastian nie kłamał – nadchodzi. Jego celem jest zgładzenie wszystkich Nefilim i skąpanie całego świata we krwi i przemocy. Jednak by tego dokonać musi mieć armię oraz sojuszników, dlatego rozpoczyna swoją vendettę od ataków na instytuty rozrzucone po świecie, aby ich mieszkańców siłą zmusić do przemiany w Mrocznych.

 

Clave, zamiast działać i spróbować przeciwstawić się Sebastianowi, woli ewakuować wszystkich Nocnych Łowców do Alicante. Jednak nawet tam nie jest bezpiecznie. Już nie…

 

Jace, Clary, Alex, Izzy oraz Simon mają dość bezczynności i postanawiają działać na własną rękę. Każde z nich zdaje sobie bowiem sprawę, że tylko oni mogą pokonać wroga. W tym celu udają się do Edomu, gdzie zaszył się Sebastian. Co ich tam czeka? Jaki finał będzie miało to starcie?

 

Z utęsknieniem, ale i przerażeniem czekałam na Miasto niebańskiego ognia. Nie mogłam się doczekać, kiedy poznam finał ukochanej serii, równocześnie nie miałam ochoty rozstawać się z jej bohaterami. Ot, przewrotność kobiecej logiki. Jednak jak zawsze wygrała babska ciekawość, więc z wypiekami na twarzy zasiadłam do lektury. Starałam się naprawdę ograniczać, a co za tym idzie dozować sobie te powieść, aby nie musieć za szybko odkładać jej na półkę. Udało się? Ani trochę. Wystarczyło przeczytać kilka pierwszych zdań, aby historia stworzona przez Cassandrę Clare porwała mnie i pochłonęła bez reszty. Jak zawsze zresztą.

 

Nim jednak przejdę do właściwej części mojego wywodu, chcę napomknąć o jednej sprawie. Mianowicie, nim jeszcze zebrałam się w sobie i dałam się skusić powieści, często podczytywałam jej recenzje na blogach i cały czas mnie zastanawiało, dlaczego spory gros osób pisze, że warto najpierw zapoznać się z tomem finałowym Diabelskich maszyn. Teraz już wiem i naprawdę zachęcam do skorzystania z tej rady. Są bowiem ku temu dwa dość ważne (według mnie) powody. Po pierwsze – sporo wątków z Darów Anioła jest dość mocno powiązanych ze sobą, zarówno za sprawą bohaterów, jak i niektórych wydarzeń rozgrywających się na kartach Mechanicznej księżniczki. Po drugie i chyba najważniejsze – w Mieście niebiańskiego ognia Clare wyjawia kilka istotnych tajemnic, które w zakończeniu wiktoriańskiej trylogii nie są do końca rozwiązane. Poznanie ich przed czasem może po prostu odebrać frajdę z czytania MK.

 

Pisarka, jak zawsze zresztą, już od prologu wrzuca czytelnika w sam środek akcji, dzięki czemu ma pewności, że późniejsze wyciszenie tempa, nie spowoduje odłożenia książki na bok. Zresztą nie ma się temu, co dziwić, bo chociaż wszystkie wydarzenia toczą się spokojniej, to jednak stan niepewności, ciężkiego oczekiwania na to, co jeszcze przytrafi się bohaterom oraz przeczucie, że nie będzie to nic miłego, stają się praktycznie nieodłącznym i narastającym (z rozdziału na rozdział) elementem klimatu czytanej powieści. Poza tym, Clare ma smykałkę do zaskakiwania niespodziewanymi zwrotami w najmniej odpowiednich momentach. Chodzi mi oczywiście zarówno o ten pozytywny, jak i negatywny wydźwięk tego stwierdzenia. Jednak niezależnie od tego, każdy taki moment niesie ze sobą wiele różnych emocji od strachu poprzez lekkie obrzydzenie, aż do nadmiernej ekscytacji. Jeżeli chodzi o fabułę, pisarka w iście mistrzowski sposób łączy ze sobą elementy różnych serii, dzięki czemu mamy okazję nie tylko spotkać starych znajomych, cieszyć się przygodami obecnych, ale także poznać zupełnie nowych, których losy przyjdzie nam poznać już niedługo. Jednak mimo to, nie ustrzegła się kilku wpadek: niektóre sytuacje były dość przewidywalne, a szczególnie ich wpływ na dalszy głównego wątku, nie umniejsza to jednak frajdy z czytania.

 

Miasto niebiańskiego ognia to naprawdę świetne zakończenie wspaniałej serii, choć przyznaję, że po cichutku liczyłam na coś ciut bardziej spektakularnego. Mowa tu oczywiście zarówno o wątku Sebastian, jak i ogólnego finału serii. Mimo to, gorąco polecam każdemu, kto zna poprzednie tomy i chociaż w najmniejszym stopniu zapałał do nich sympatią. Naprawdę warto!

Źródło materiału: http://gardensofimagination.blogspot.com/2014/12/miasto-niebanskiego-ognia-cassandra.html